Już jutro premiera Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-Zachód Roberta M. Wegnera 🙂 Dziś – fragment drugiego opowiadania z Zachodu.
Rzeka wspomnień
Molo było puste.
Byli tuż za nim. Dwóch z prawej, dwóch z lewej, trzech z tyłu. Zwolnili pościg, jakby wiedząc, że nie może im już uciec. Bendoret Terleach myślał jak wojskowy, a dobry generał dba o to, żeby wróg nie mógł się wymknąć. A jeśli pomyślał o rzece, to zapewne ustawił na niej kilka własnych łodzi, mających wyłapywać tych, którzy spróbują uciec wpław.
Altsin przełożył miecz z ręki do ręki. Molo było szerokie na ledwo kilka stóp. Walka jeden na siedmiu nie wchodziła na nim w grę, a Elharan… Spojrzał na mętne wody. Już go dzisiaj oceniła.
Pościg pojawił się na brzegu, gdy złodziej był w połowie molo. Napastnicy zeskakiwali z dachów, wyłaniali się z uliczek. Nie obejrzał się, promieniująca od Prawych Moc była wyczuwalna na setki jardów. Mógłby wskazywać ich palcem nawet z zamkniętymi oczami. Wszyscy choć trochę uzdolnieni magicznie w okolicy musieli teraz odchodzić od zmysłów.
Swędzenie między łopatkami, o którym w czasie walki i ucieczki niemal zapomniał, wróciło.
Doszedł do końca molo i spojrzał na nurt. Wciąż widział wszystko niemal tak dobrze, jak w świetle dnia. Rzeka niosła ze sobą mnóstwo śmieci, pieniła się, szumiała. Przynajmniej będzie miał świadka tego starcia.
Gdzieś za plecami Prawych dzielnica ożyła kilkoma błyskami i złowróżbnym grzmotem. Tam też walka trwała, złodzieje i bandyci przeciw straży. Portowi czarownicy przeciwko magom hrabiego. Ale teraz, bez grozy Prawych nad głową, Cetron miał wreszcie realną szansę. Szybko powinien odzyskać kontrolę na dachami i wystrzelać ludzi Terleacha z kusz.
Altsin uśmiechnął się, odwracając do nabrzeża. Być może ta noc nie skończy się rzezią Ligi. Może nawet sam hrabia da głowę. Dobrze byłoby wiedzieć, że człowiek nie pęta się po próżnicy, gdzie go nie proszą.
Nadchodzili. Siedmiu mężczyzn ubranych w ciemne zielenie i granat. Kolory lepsze do krycia się w cieniach niż brąz i czerń. Altsin oparł sztych miecza o deski, splótł dłonie na rękojeści, stanął w lekkim rozkroku.
Byli tak bardzo podobni do siebie, w ruchach, gestach, sposobie chodzenia, że przez chwilę miał wrażenie, jakby widział jedną osobę, odbitą sześć razy w lustrze. Zapewne dlatego hrabia pilnował, by nigdy nie pokazywali się wszyscy naraz. Gdyby ktokolwiek z magów lub kapłanów zobaczył ich wszystkich w jednym miejscu, jak idą do walki odziani w swój zabójczy aspekt, podniósłby raban na całe miasto. Nie miał wątpliwości, że ktoś wykorzystał zakazaną sztukę. Jeden w wielu ciałach. Marionetki umysłu oddalonego o wiele mil, ze złamanym duchem i narzuconą wolą. Nawet w Ponkee-Laa, gdzie nigdy nie płonęły stosy, za coś takiego nie uniknięto by ognia.
Zatrzymali się przy wejściu na molo i przez chwilę wydawało się, że nie zaatakują. Źe wezwą kuszników albo czarodziei i zabiją go z dystansu. Tak zrobiłby dobry generał. Ale nie obrażona Potęga.
Jeśli nie chcieli sobie przeszkadzać, musieli go podchodzić pojedynczo. Pierwszy wszedł najmłodszy. Wyglądał jeszcze niepozorniej niż ten, którego Altsin zabił w magazynach. Dzieciak.
Chłopak ruszył w jego stronę, nabierając szybkości i trzymając miecz z boku, jakby nie wiedział, co zrobić z bronią. Altsin nie czekał, z miejsca, jak stał, runął na niego biegiem. Spotkali się w połowie molo, wymienili dwa szybkie ciosy, które zabrzmiały jak jeden, i odskoczyli od siebie o kilka stóp. Młodzik ujął rękojeść oburącz, zaplatając na niej palce, pochylił głowę, błysnął zębami.
Uderzył z góry.