Jak poniedziałek, to z Meekhanem!
4. Zaułek
Powietrze cuchnęło.
Nie – poprawił się w myślach – nie cuchnęło, tylko było kwintesencją smrodu. Jakimś demonicznym destylatem wszystkich wstrętnych zapachów, parszywych odorów, trujących wyziewów i całego morowego powietrza, unoszącego się od tysiącleci nad wszystkimi dotkniętymi głodem wioskami, miastami, przez które przeszła zaraza, i polami bitew, gdzie nie brano jeńców.
Zdawało mu się, że każdy oddech oblepia gardło lepką flegmą.
Przyłożył do ust perfumowaną chusteczkę, by choć trochę stłumić ten zapach. Kto by pomyślał, że w stolicy prowincji, ledwo kilkaset kroków od serca miasta, gdzie mieściły się banki, składy kupieckie, siedziby najmajętniejszych cechów i powszechnie poważane świątynie, człowiek jego pochodzenia będzie mógł się natknąć na coś takiego.
Zaułek wyglądający, jakby stanowił ujście wszystkich rynsztoków świata.
Stare szmaty, resztki rozbitych skrzyń i dzbanów, trochę gruzu i spróchniałych desek, a na ozdobę truchło jakiegoś kota, obwąchiwane, o ironio, przez tłustego szczura. I wszędzie błyszczące lepko brązowe i szare placki, o których pochodzeniu lepiej było nie myśleć.
Nie – poprawił się znów – to nie było takie dziwne, bo każde miasto jest jak kwiat: ma swoją piękną koronę, silną łodygę i cuchnące korzenie. Dziwne było to, że ona, Labaya z Biuk, tak, którą dotknęła łaska Pani Losu, wybrała sobie na tymczasową siedzibę takie właśnie miejsce.
Podobno jej młodsza siostra, Kitchi od Uśmiechu, pojawiała się tam, gdzie było gwarnie, ludno i wesoło, niosąc radość i szczęście. Powiadali też, że najstarsza z Wybranek Eyfry, Ogewra, Pani Nieszczęścia, nawiedzała nekropolie, pola wielkich rzezi i rejony dotknięte katastrofami naturalnymi. Ale od Kitchi nie mógłby wygrać tego, co chciał, bo ona obdarzała radością wszystkich wokół, a Pani Nieszczęścia nie zasłużyła na swój przydomek przypadkiem i tylko głupiec dobrowolnie wszedłby z nią w interes. Nie. Musiał spotkać się z Labayą, wygrać właśnie z nią i odebrać, co mu się należało.
Zacisnął dłonie w pięści.
Nagroda. Spokój, wolność, odzyskany honor.
Rozejrzał się na boki i ostrożnie wszedł do środka, omijając martwego kota i brązowe placki. Plotki, że Labaya nawiedziła miasto, że można usiąść z nią do gry i zdobyć wszystko, o czym człowiek marzy, krążyły po ulicach od miesiąca. Ktoś spotkał ją pod mostem i szczęśliwym rzutem kości zdobył sto cesarskich. Ktoś inny rozegrał z żebraczką partyjkę i nagle w magistracie znaleziono dokumenty potwierdzające jego prawa do kamienicy w centrum miasta. Jakaś podstarzała metresa postawiła życie swoje i swoich dzieci, a gdy wróciła do domu, okazało się, że ich ojciec, znany arystokrata, wrócił z dalekiej wyprawy i postanowił się wreszcie ustatkować, żeniąc się z byłą utrzymanką i adoptując jej potomstwo.
Inna wersja tej historii głosiła, że po powrocie do domu ona i jej dzieci spłonęły żywcem.
W końcu Labaya traktowała swoje obowiązki poważnie. Jeśli się z nią przegrało, trzeba było spłacić dług.
Ale te plotki przywiodły go w końcu tutaj. Wydał małą fortunę na opłacenie miejskiej hołoty, żebraków, rzezimieszków, włóczących się bez celu drobnych złodziejaszków i wczoraj jeden z nich przyniósł mu upragnioną wieść. Labayę z Biuk można spotkać w jednym z zaułków dzielnicy tkaczy. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, obsypie informatora złotem.
W głębi zaułka rozsiadła się olbrzymia beczka z otworem zakrytym wyleniałą skórą. Gdy był w połowie drogi, skóra drgnęła i z beczki wylazło jakieś stworzenie. Chude, obszarpane i brudne, z szopą lepiących się od łoju siwych, spadających na oczy kudłów. Stworzenie usiadło wprost na ziemi, postawiło przed sobą dnem do góry drewniany cebrzyk i wyciągnęło skądś kubek z kośćmi.
– Chcesz zagrać?
Zamrugał. Czy to na pewno jest służka Eyfry?
Spojrzała mu w oczy i poczuł, jakby dostał kamiennym młotem w głowę. Zza plątaniną włosów płonęły dwie studnie wypełnione przedwieczną Mocą.
Usiadł po drugiej stronie wiaderka, nie bacząc, że brudzi atłasowe spodnie, i skinął tylko głową.
– O co chcesz zagrać?
– O życie żony… to znaczy o śmierć – poprawił się szybko. – O jej śmierć.
Straszydło pokiwało głową.
– A co postawisz?
– Nie zapytasz dlaczego?
– Nie. Wiem dlaczego. – Zerknęła na jego haftowane mankiety. – Szlachcic, w miarę młody. Żyjący w mieście, a nie w rodzinnym majątku. To znaczy, że majątku nie ma. Wżenił się w jakąś mieszczańską rodzinę. Może to była córka burmistrza albo mistrza gildii piwowarów, nieważne. Szlachcic wniósł tytuł i pordzewiałą zbroję przodków, ona pieniądze, składy handlowe, kamienice, a może nawet, o zgrozo, posiadłość ziemską, która kiedyś należała do jakiegoś błękitnokrwistego durnia.
W miarę, jak mówiła, czuł narastającą wściekłość.
– Przestań – warknął.
– Ale arystokracja miast, arystokracja rzemieślników i kupców nie jest głupia. Na pewno spisano intercyzę, że w razie rozwodu gołodupiec zostaje gołodupcem. Śmierć żony to co innego. Koniec upokarzającego proszenia teścia o pieniądze, koniec strachu, że ona dowie się o kochance, koniec narzekań, że nie ma pożytku z darmozjada. – Labaya posłała mu złośliwy uśmiech. – Stoisz przed służką Pani Losu. Postaw coś albo uciekaj.
Cholera. Gdy wyobrażał sobie tę scenę, słowa nigdy nie grzęzły mu w gardle.
– Swoje życie.
– Swoją śmierć raczej – poprawiła.
– Tak. Swoją śmierć.
Usłyszał szelest za plecami. Pod ścianą stał jakiś mężczyzna. Pierwsze, co rzucało się w oczy w jego wyglądzie, to złamany nos i paskudna blizna na policzku. Drugą były rękojeści mieczy wystające znad barków. W tych stronach mało kto nosił tak broń.
– On… – Szlachcic, wskazał przybysza głową.
– Nie zwracaj na niego uwagi. – Wąskie wargi Labayi rozciągnęły się w zimnym uśmiechu. – Jego los dopiero się tka.
Zakręciła kośćmi.
– To do ilu rzutów gramy?