3. Afraagra
Kensja.
Aewerowi, za każdym razem, gdy w myślach powtarzał to imię, czerwona mgła pojawiała się na krawędziach wszystkiego, co widział. Jakby jakieś krwawe bóstwo malowało świat specjalnie dla niego. Kensja jako dziecko, niesforna, zadziorna i bezczelna. Kensja jako podlotek, robiąca do niego głupie miny, gdy nakryła go z córką starego Gamera. Kensja kończąca czternaście lat, pierwszy raz ubrana w białą ta’chaffdę haftowaną w błękitne kwiaty tchii – symbol dziewczyny wchodzącej w dojrzałość.
I Kensja z wczorajszego popołudnia. Leżąca w centralnej komacie domostwa z leciutkim uśmieszkiem niedowierzania przyklejonym do warg. I jej oczy, w których odbijało się wszystko wokół, lecz które poza tym były puste jak szklane kulki. Jej dusza odeszła.
Uznał wtedy, że ta martwa dziewczyna i jego siostra to nie mogą być te same osoby i tylko to dało mu siły, by obejrzeć ciało.
Tamta uderzyła ją w skroń, rozwaliła jego siostrze głowę swoją ciężką szablą. Ci, którzy widzieli całe zajście, mówili, że zabiła ją i dalej jakby nigdy nic kontynuowała rozmowę. A przecież nawet towarzysząca jej wtedy kobieta – nawet ona – była wstrząśnięta.
Tak mówili.
Jego siostrę zabiła Omalana, krewniaczka Lengany h’Lenns.
Następnego dnia poszli jej szukać. Gdy tylko wkroczyli na plac ćwiczeń, Zannet szturchnął go w bok i wskazał grupkę mężczyzn z rodu h’Lenns. Czterech, najstarszy tłumaczył coś reszcie, pokazując, jak układa palce na rękojeści szabli. Potem dostrzegł nadchodzących i szybkim ruchem schował broń do pochwy.
Aewer niewiele widział, przez czerwień rozmywającą wszystkie kontury, choć miał świadomość, że plac opustoszał, że wokół miejsca, gdzie stali tamci mężczyźni, zrobiło się nagle dużo wolnej przestrzeni. Zerknął na krewniaków. Razem z nim przyszli Zannet, Neeneyr i Umbad. Czterech na czterech.
Krewni Omalany rozstawili się w linię, ręce opuszczone swobodnie, stopy ustawione tak, by nie widać było ich spod luźnych szat. Twarze jak z kamienia.
Zannet coś mówił, niezbyt głośno, ale w ciszy wypełniającej powietrze każde słowo brzmiało jak grom. Nie chcemy walki. Przyprowadźcie ją, niech ta kobieta dobrowolnie podda się sądowi rady. Zabiła. To nie była samoobrona. Jest dużo starsza i doświadczona. Prawo może być po jej stronie, ale uczciwość… Wiem, że uczciwość w rodzie h’Lenns to niezrozumiałe słowo…
Aewer nie patrzył na Zanneta, w końcu zabrał go właśnie dlatego, że ten miał język ostrzejszy niż niejedna złośliwa starucha. Nie patrzył też na stojących przed nimi mężczyzn. Jego wzrok błądził po placu w poszukiwaniu Omalany. Jeśli się zjawi i wyciągnie broń…
Popełnił błąd, pozwalając kuzynowi chłostać ich słowami, i nie usłyszał dokładnie, co Zannet powiedział w tamtej chwili. Coś o uciekaniu i kryciu się pod babską ta’chaffdą, ale wtedy było już za późno. Jeden z wojowników z rodu h’Lenns sięgnął po szablę i skoczył na jego złośliwego kuzyna. Aewer znał go, to był Mayih, wyszedł mu naprzeciw, bo Zannet był lepszy w obracaniu językiem niż bronią, i nagle ich klingi tańczyły i śpiewały własną pieśń. Nawet nie wiedział, kiedy wyciągnął yphiry.
Ścięli się szybko, dwa, trzy cięcia, tamten nie chciał wdawać się w dłuższą wymianę ciosów, więc zrobił zwód w prawo i spróbował podstępnego, dolnego uderzenia z łokcia, odsłaniając całą lewą stronę. Aewer związał szablę Mayiha młynkiem lewego yphira, a prawym rąbnął go w skroń.
Dokładnie takim samym ciosem, którym ta suka zabiła mu siostrę.
Kątem oka dojrzał, jak Neeneyr wali z góry swoim Długim Zębem, bez finezji, ale skutecznie. Ostrze stworzone do walki z koczownikami naciskającymi na ziemie Issaram, do podcinania końskich nóg i odcinania końskich łbów, przełamało zastawę i wrąbało się w ciało.
Kolejny wojownik rodu h’Lenns padł na ziemię. Ostatni dwaj rzucili się do ucieczki.
I wtedy pojawiła się ona.
Omalana.
Wpadła między kuzynów Aewera, a jej broń zamieniła się w jakiś dziwaczny, niemożliwy do ogarnięcia wzrokiem wir. Odbiła cios Umbada, Zanneta chlasnęła w policzek otwartą dłonią i nagle znalazła się za plecami Neeneyra. Ciężka szabla błysnęła, raz, a chłopak wrzasnął krótko i upadł.
A Omalana tańczyła.
Zannet zawył nagle, łapiąc się za twarz, Umbad poleciał na plecy, nie wiadomo, pchnięty czy kopnięty w pierś.
Aewer rzucił się na nią z rykiem i nagle jeden z jego mieczy wyleciał w powietrze i brzęknął o ziemię. Nie zauważył, jak to zrobiła. Zatrzymała się na dwa uderzenia serca, spojrzała mu w oczy.
Jakby patrzył w dwa kawałki obsydianu.
Ścięli się, raz, drugi i trzeci, i nagle musiał się cofnąć. A potem już cofał się nieustannie, a ona szła za nim krok w krok, z oczyma, w których było tyle życia co w oczach polującego węża.
Jeszcze cios albo dwa i jego też zabije.
Usłyszał tupot sandałów, ktoś wpadł na niego i odepchnął.
Upadł na ziemię, drugi miecz wysunął mu się z dłoni i przez chwilę, mniej niż mgnienie oka, Aewer widział wyraźnie, jak w oczach Omalany zapaliło się światełko. Jakby demon wyjrzał z piekielnej szczeliny.
Chłopak spojrzał na tę, która go odepchnęła.
Deana.
Uciekaj, dziewczyno.