5. Plantacja
Słońce zachodziło powoli, zachodni widnokrąg jarzył się szkarłatnym blaskiem dłużej niż wczoraj i przedwczoraj. Taki zachód słońca zwiastował, że następny dzień będzie długi i parny, a popołudniowe godziny rozciągną się w pełną cierpienia i świstu batogów nieskończoność.
Kahesaw uniósł głowę, otarł pot z czoła i zmęczonym wzrokiem rozejrzał się wokół. Pola bawełny, jak okiem sięgnąć pola bawełny, każde stanowiące kwadrat o boku trzystu kroków, każde oddzielone od sąsiedniego płytkimi rowami nawadniającymi i każde ozdobione pośrodku wielkim drzewem sapri.
Szerokie gałęzie tych drzew dawały dość cienia, by cała gromada niewolników mogła zaznać odpoczynku w czasie najgorętszych godzin dnia, ale ten przywilej należał już do historii. Niewolni, narzędzia obdarzone mową, byli tani jak nigdy dotąd w historii tych południowych krain, za to bawełna, dzięki otwarciu kolejnych szlaków handlowych, osiągnęła najwyższe ceny od dziesięciu lat. Właścicielom plantacji opłacało się tracić nawet kilku ludzi miesięcznie, byleby białe złoto nie marnowało się na polach. Najniższa kasta niewolników, zwana kaihami lub brudnymi, nigdy nie miała lekkiego życia, lecz teraz stopniowa zamieniało się ono w piekło.
Przejeżdżający obok Flego skinął mu głową, unosząc bat w ironicznym salucie. Kahesaw splunął pod nogi jego konia, podrzucając lekko ośmiofuntowy młot. Wymienili uśmiechy, oszczędne, zimne. Obaj należeli do tej samej kasty niewolników – auwinich zwanych popielnymi, obaj stali wyżej niż brudni i niżej niż amri, z tym że Flego zdawał się być zadowolony z pozycji nadzorcy kaihów, która przynosiła mu profity w postaci lepszego mieszkania, lepszych ubrań, kawałka mięsa w zupie i prawa do zaciągania wieczorem do swojej kwatery wybranej dziewczyny.
Niektóre glisty uwiją sobie gniazdko w każdym bajorze.
Pochylił się kilkoma uderzeniami młota wbił klin trzymający koło wozu na osi. Zanim wstąpił do armii, ojciec nauczył go kowalstwa, mówiąc, że dobry kowal znajdzie robotę na końcu świata. Gdyby wiedział, jak blisko jest prawdy, chyba odgryzłby sobie język. Ale dzięki temu Kahesaw zdobył pozycję rzemieślnika obdarzonego przydatnymi umiejętnościami, więc jego plecy nie zginały się od świtu do zmroku, krwawiąc pod coraz to nowymi razami bata.
– Ojcze. – Barawh wyłonił się zza wozu, taszcząc resztę narzędzi. – Gdzie to położyć?
– Na wozie. Tylko uważaj.
Uśmiechnął się ciepło do pleców syna. Chłopak, ciemnowłosy i smagły, wdał się urodą w matkę, ale krzepę odziedziczył po nim. Mimo że ledwo skończył dwanaście lat, machał młotem przy kowadle z taką siłą, że aż się kuźnia trzęsła. Była szansa, że pójdzie w ślady ojca.
Czyli co uczyni? Nagła myśl zmazała uśmiech z twarzy mężczyzny. Będzie nosił niewolniczą obrożę, kłaniał się panu i jego gościom, ożeni się z dziewką, którą mu ten wybierze. Albo – a takie przypuszczenie zamieniało serce każdego ojca w kawał ołowiu – zostanie sprzedany, bo kowale byli cenni, a ta plantacja nie potrzebował dwóch.
Barawh odłożył narzędzia, mrugnął porozumiewawczo do ojca i przyjął pozycję, jakby napinał niewidzialny łuk mierząc w plecy odjeżdżającego Flego.
Kahesaw doskoczył do syna, złapał go oburącz za koszulę i trzasnął nim o burtę wozu.
– Nie – wysyczał. – Nigdy, gdy ktoś cię widzi. Rozumiesz?
– Ale…
– Nie. Trzciny wszędzie mają oczy i uszy, nawet tutaj.
Chłopie przeniósł wzrok na jeźdźca.
– Flego?
Kowal zaśmiał się cicho i puścił syna.
– Nie. On jest za głupi. To kundel, który myśli, że jest wilkiem.
Barawh opuścił wzrok.
– Mówią… w domu mówią, że książę został zabity. A drugi zaginął na pustyni.
– Słyszałem. Wszyscy słyszeli.
– Co… teraz?
Mężczyzna spojrzał synowi w oczy.
– Jak się nazywam? Naprawdę.
– Kahel-saw-Kirhu.
– Tak. Kahel-saw-Kirhu. Urodziłem się na drugim krańcu świata, byłem oficerem w najlepszej armii, jaka kiedykolwiek stąpała po ziemi. Wierz mi, chłopcze, mój pułk w jednej bitwie rozniósłby w pył i Bawoły, i Słowiki, i Trzciny. Jestem też kowalem. A co robią kowale?
– Kują.
– A żeby kuć, co trzeba zrobić?
– Rozpalić palenisko.
– Tak, synu, tak. Więc… – Spojrzał na pole, gdzie za plecami nadzorcy pochylone karki prostowały się, a spojrzenia robiły twarde, i pozdrowił meekhańskim wojskowym salutem najbliższych brudnych. – …więc jeśli nic się nie zmieni, rozpalimy ogień i będziemy kuć.
– Aż polecą iskry.
– Tak. Aż polecą iskry.